No products in the cart.
Wszystko, czego nie miała
Dawid Waszak
Wszystko, czego nie miała
Prolog
Otworzyłam oczy, ale zobaczyłam tylko ciemność. Spojrzałam w sufit. Chyba w sufit, bo w górze czaiła się czarna otchłań. Czułam wokół mnie nicość. Pustą przestrzeń, w której byłam tylko ja. Chyba tylko ja. Próżnia. Nic. Sama ze swoimi myślami, niepokojem, ciszą…
Jakiś czas temu znienawidziłam tę nicość. Dawniej nie żywiłam do niej żadnych emocji, ale w końcu zaczęła mnie przerażać. Stała się piekłem.
Wyciągnęłam rękę w górę, poruszyłam palcami i sprawdziłam, czy coś się zmieniło. Może przyzwyczaiłam się już i za chwilę coś z niej jednak wyłowię? Skupiłam się. Marszczyłam brwi, zmniejszając przerwę między nimi, mrużyłam oczy, a wszystko po to, aby cokolwiek zauważyć. Choćby palce, które na pewno znajdują się kilkanaście centymetrów ode mnie. Starałam się z nadzieją, że będzie lepiej, i zauważyłam…
Nic. Cały czas widziałam cholerne nic.
Nie mam pojęcia, ile czasu już tak widzę. Tydzień? Miesiąc? Więcej nie, to byłoby zbyt długo… Chociaż?
Czas stanął w miejscu. Dni zanikały, mieszały się z nocą. A ja w tym zagubiona, zdezorientowana i przestraszona. Towarzyszyła mi jedynie czarna otchłań. Pustka. Nicość. Pozostawałam zawieszona między życiem a śmiercią, bo czym innym mogłoby to być?
Poddałam się w końcu i moja ręka bezwładnie opadła, muskając brzuch i zimny szkielet łóżka. Na końcu trafiła w metalową miskę – taką, z jakiej dawniej jadały psy – i w jej zawartość. Wyciągnęłam dłoń z bezsmakowej papki i wytarłam w koszulkę, którą miałam na sobie od długiego czasu. Lepką, o zapachu drażniącym nos. Nie miałam ochoty jeść tego gówna. Nie byłam już w stanie. Tak bardzo marzyłam o hamburgerze, o kebabie! Często wracałam pamięcią do ich smaku. Wywoływał u mnie uśmiech na twarzy i ślinotok. Przypominałam też sobie kotleta z kapustą i ziemniaczkami, zrazy mojej mamusi, zupę grzybową. Boże, jak ja za nimi tęskniłam!
Mój brzuch, jakby na zawołanie, odpowiedział bulgotaniem. Byłam taka głodna! Oboje byliśmy głodni: ja i mój brzuch. Niestety, do zjedzenia miałam tylko to świństwo spod łóżka.
Czekałam jeszcze z nadzieją, że za moment stanie się cud i ta papka zamieni się w wysmażonego, grubego kotleta w panierce. Sięgnęłam po miskę i położyłam ją na brzuchu. Leżała tak, aż zaczęła ziębić skórę. Zaklinałam rzeczywistość. Chciałam być jak Harry Potter i magicznym słowem „łiwgadrium”, czy jakoś tak, zmienić potrawę. Szeptałam je, chociaż wiedziałam, że to irracjonalne. Powtarzałam jak mantrę. Byłam coraz bardziej stanowcza, mówiłam coraz głośniej, z coraz większym gniewem i… w końcu się poddałam. Uszło ze mnie powietrze. Nic nie wskórałam, zgłupiałam chyba. To nie miało sensu.
Włożyłam dłoń w papkę. Papka została papką, a ja wzięłam jej garść – małą, aby nie wyleciała z dłoni, i włożyłam sobie w usta. Żułam, krzywiąc się przy tym, ale nie przestawałam, bo byłam cholernie głodna. Wzięłam kolejną garść i kolejną. Smakowała jak trociny pomieszane z owsianką. Była lepka, ale jadłam. Połykałam z coraz większym trudem. Żułam długo, wmawiając sobie, że to jest coś innego – nie bezsmakowa breja, ale pożywienie przypominające moje dawne życie. Jadłam. Powoli, mozolnie. Jeden kęs budyniu, jeden sernika, jeden paluszka serowego. Ta autosugestia mi pomagała, ułatwiała żucie, bo nie mogłam stracić ani trochę tak potrzebnego pokarmu. Jaki by nie był.
Dałam radę! Miska opustoszała. Muskałam palcami wokół niej, przecierałam dokładnie, aby nie zostawić niczego. Czyściłam miskę językiem, czułam chłód metalu, smak bliżej nieokreślony zanikał, a w zamian pozostawał dziwny, metaliczny, może jeszcze farby, którą pokryty był blaszany pojemnik.
W ustach mi zaschło, język zziębł, a gardło nieprzyjemnie załaskotało. Miska śmierdziała moją śliną, bo nie myłam zębów. Kilka razy przełknęłam powietrze, aby przesunąć jeszcze pozostałości pożywienia z gardła do żołądka.
Wychyliłam się z łóżka. Miska zsunęła się z mojego brzucha i z hałasem uderzyła o posadzkę. Kilka razy się od niej odbiła, ale nie zwracałam na to uwagi, bo dłońmi po omacku szukałam jeszcze kubka. Błądziłam opuszkami palców po chłodnym i surowym betonie coraz bardziej nerwowo, bo niczego nie wyczuwałam. Machnęłam mocniej rękami i dopiero wtedy zahaczyłam o kubek. Woda się wylała.
– Nie! – krzyknęłam, gdy uświadomiłam sobie, że potrąciłam ostatni kubek wody. – Nie! Nie, nie, nie, nie…
Zeskoczyłam z łóżka i położyłam się na chłodnej podłodze. Zbliżyłam usta do posadzki i starałam się spić z niej jak najwięcej. Siorbałam i wciągałam łapczywie każdą wilgoć, nawet z piaskiem.
W końcu wyczerpana padłam.
Jestem chuda – pomyślałam. Nie widziałam swojego odbicia, ale leżąc na betonie, czułam każde żebro. Policzyłam, ile ich jest.
Rozpłakałam się z bezsilności.
Dam radę. Przeżyję! – pomyślałam. To kiedyś ustąpi, wygram, przetrwam. Jestem silna, dlatego wytrzymam i w końcu wyjdę. Zobaczę słońce, pójdę na spacer, poczuję zapach świeżo skoszonej trawy, napiję się lemoniady. Dam radę, wytrzymam.
Nie chciałam się poddać.
Czy jestem tutaj sama, czy są też inni? Może zaczęłam wariować? Ta cisza jest przerażająca. Tylko ona i ja. Moje myśli i cisza. Nic poza tym.
– Aaa! – krzyknęłam. – Aua!
Zwinęłam się, podciągając kolana pod klatkę piersiową, i złapałam się za stopę. Przetarłam spód. Chyba coś mnie ugryzło, coś tam było. Pisnęłam, ale po chwili się uspokoiłam. Skupiłam się i wyostrzyłam słuch. Coś tam żyło czy tylko mi się wydawało?
Cisza.
Spokój.
Wydawało mi się…? Przestałam słyszeć cokolwiek, a może w ogóle niczego nie słyszałam. Mogła to być mysz, ale nie byłam już teraz pewna.
Wskoczyłam na łóżko. Widziałam jego kontur, choć chyba było tak samo ciemno. Może to omamy? Przykryłam się kocem, który leżał zwinięty w kłębek w narożniku łóżka. Starałam się uspokoić, pocierając o siebie nogi. Lewa stopa wciąż bolała. Była jakby mokra. Przetarłam ją ręką i włożyłam dłoń do ust. Krew. Pomacałam jeszcze raz stopę i chyba odkleił się od niej jakiś przedmiot, kawałek szkła albo metalu. Nie wiem. To coś spadło na beton.
Książkę można zamówi klikając TUTAJ